Dziękuję Ewie Foley za propozycję umieszczenia mojej osobistej historii w jej najnowszym audiobook’u „Bądź aniołem swojego życia”. Niniejszy artykuł ukaże się niedługo jako fragment rozdziału „Historie ziemskich aniołów”.
Moja prawdziwa podróż drogą rozwoju osobistego zaczęła się w momencie, gdy poważnie zachorowałam. Wcześniej była to raczej zabawa, którą teraz postrzegam jak ślizganie się po powierzchni i robienie wszystkiego, żeby się tylko nie zmienić. Mój czas wypełniały wykłady na wyższej uczelni, spotkania ze znajomymi, imprezy, prowadzenie zajęć tanecznych i warsztatów z umiejętności psychospołecznych. Byłam względnie zadowoloną młodą kobietą, która szukała swojego miejsca w ziemi.
Kariera tancerki, którą sobie wymarzyłam prysła w jednej chwili gdy usłyszałam w szpitalu diagnozę: „Ma pani kolana w bardzo kiepskim stanie. I nie jest to zwykła kontuzja. To jest choroba kości. Jak wszystko dobrze pójdzie, będzie mogła pani chodzić. Ale o tańcu nie ma mowy.” Prowadzący mnie lekarz powiedział to bardzo suchym, beznamiętnym tonem, jak urzędnik, który po raz setny wygłasza tą samą formułkę. Dla niego byłam kolejnym przypadkiem chorobowym. A mi właśnie zawalił się świat… Kilka następnych godzin nie pamiętam.
Po operacji przyjechałam do domu i przeżywałam wszystkie etapy żałoby, które opisują różne mądre książki psychologiczne. Wcześniej znałam to w teorii, po operacji doświadczyłam tego w całej pełni: od zaprzeczania („ nie, to chyba jakiś zły sen!”), złości („Dlaczego właśnie mi to się wydarzyło?!) aż po przygnębienie i rezygnację („kocham taniec, nie wyobrażam sobie życia bez tańca). Akceptacja miała przyjść dopiero później…
Medycyna konwencjonalna nie znała leku na moją chorobę, więc postanowiłam szukać pomocy w innych miejscach. I tak trafiłam na kurs „Sztuka oddechu” prowadzony w Fundacji Sztuka Życia (Art of Living). Zaczęłam oczyszczać swoje ciało oddechem, medytować, ćwiczyć intensywnie jogę. Na początku nie było łatwo. Kolana i biodra bardzo mnie bolały. Nie mogłam usiedzieć w medytacji, moje ciało było sztywne i spięte. Jednak z każdym oddechem przychodziło rozluźnienie i wewnętrzny spokój. W tamtym czasie bardzo często jeździłam do ośrodka Sztuki Życia w Tarasce. Zrobiłam kurs gotowania wg Ajurwedy, po którym zmieniłam swoją dietę na wegetariańską, pomagałam w kuchni, wykonywałam drobne prace takie jak sprzątanie toalet czy grabienie liści w ogrodzie. Czułam się coraz lepiej, moje ciało wracało do zdrowia a mój umysł powoli się odprężał.
Potem zaczęłam jeździć z Ewą Foley na detoksy. Oczyszczanie ciała bardzo mi służyło. Domyśliłam się, że moja choroba była spowodowana ogromną ilością toksyn, które przez lata zgromadziły się w moim organizmie. W sumie przeszłam pod rząd osiem detoksów (dwa razy do roku). Z każdego takiego wyjazdu wracałam jak nowo narodzona. Mój umysł był bardziej klarowny, oczy błyszczące, cera i skóra jaśniejsza. Miałam dużo energii i witalności. O wiele mniej chorowałam, a moje kolana były w coraz lepszym stanie. Zakochałam się w jodze i ćwiczyłam ją intensywnie, żeby wzmocnić mięśnie i nabrać gibkości. Zaczęłam też interesować się tradycyjną medycyną praktykowaną przez lekarzy i szamanów z różnych zakątków świata. I właśnie w tym momencie dostałam zaproszenie od Ewy Foley na warsztaty Soul Body Fusion prowadzone przez amerykańską, współczesną szamankę Jonette Crowley. Nic w tym by nie było nadzwyczajnego, gdyby nie to, że warsztaty przypadały w moje urodziny. Cóż, pomyślałam sobie, fajnie się składa, może to jakiś znak?
Gdy pierwszy raz zobaczyłam Jonette od razu ją polubiłam. Jest charyzmatyczną trenerką rozwoju osobistego. Bardzo podobało mi się jak o złożonych, duchowych sprawach mówiła w prosty, normalny sposób i do tego z humorem. Nie było w tym żadnego „duchowego” zadęcia, rozmawialiśmy o ważnych sprawach, śmiejąc się do rozpuku, by po chwili wzruszyć się do łez. Poprowadziła z nami sesję Soul Body Fusion, czyli fuzję duszy i ciała. Jest to bardzo stary, pierwotny proces, który był obecny w wielu tradycjach. W jodze znany jako ześrodkowanie, ugruntowanie. W tradycji chrześcijańskiej doświadczamy tego procesu, kiedy jesteśmy zjednoczeni w komunii z Bogiem. W związku z tym, że miałam urodziny Jonette zaprosiła mnie na środek, aby ten proces zaprezentować na mnie. Jak tylko mnie dotknęła i fuzja się zaczęła doświadczyłam czegoś, czego nie można opisać słowami. Było to połączenie ogromnego spokoju, radości, uniesienia i poczucia bycia „poskładanym na nowo”. Czułam jakbym po bardzo długiej podróży wróciła do domu, w którym czekała na mnie miłość i totalna akceptacja tego, jaka jestem. W jednej chwili zobaczyłam całe swoje życie. Pomyślałam wtedy, że pewnie tak muszą się czuć osoby, które ulegają wypadkowi i w świadomości przewija im cały film z ich życia. Bardzo jasno zobaczyłam swoją ścieżkę powołania i zadanie jakie otrzymałam. Zrozumiałam wydarzenia, których sensu nie widziałam do tej pory. Mogę śmiało powiedzieć, że poczułam się jak Anioł, który właśnie się przebudził i odkrył swoje anielskie pochodzenie. „Aha, to tak to wygląda” – pomyślałam i uśmiechnęłam się do siebie.
Od pierwszej sesji Soul Body Fusion minęło 1,5 roku. Wykorzystuję tę wspaniałą metodę w mojej pracy i w życiu. Czuję się coraz bardziej zintegrowana i mam poczucie, że jestem w dobrym miejscu. Zajęłam się prowadzeniem detoksów i skończyłam psychodietetykę. Obecnie pomagam ludziom w zmianie stylu życia na bardziej zdrowy, świadomy i zgodny z naturą. Towarzyszę im, kiedy przechodzą trudne okresy i kiedy dokonują wyborów.
Choć moje kolana nie wróciły do pełnej sprawności czasem chodzę potańczyć dla przyjemności. Również biegam, pływam i regularnie ćwiczę jogę i oddechy. Dzięki chorobie odnalazłam w życiu inne pasje i jestem zupełnie inną osobą. Chyba bardziej radosną:-)